Tatko Bolesława był uprzejmy zemrzeć, gdy chłopak miał akurat 18 lat. Że jego matką była zaś księżniczka ruska, ciągnęło go ku Kijowu. Ale najpierw odwiedził czeską Pragę, gród, gdzie i dzisiaj Lechici chętnie się udają. Odwiedził, jak było we zwyczaju, zbrojnie, wespół z Węgrami. Niewiele z tej wyprawy korzyści.
Już wtedy zaczęła się jego gra wespół z papiestwem (i Węgrami), a przeciw cesarzowi niemieckiemu (i Czechom). Gra najniebezpieczniejsza z możliwych.
Szczodry odbudowuje katedrę gnieźnieńską, zapewne funduje opactwa benedyktyńskie, umacnia powszechny, rzymski Kościół. W 1076 r. zostaje koronowany w Gnieźnie „na hańbę państwa niemieckiego” (jak pisze ichni kronikarz). Dzieje się to na początku pół wieku trwającego w Europie między cesarstwem a papiestwem ostrego konfliktu, zwanego elegancko „sporem o inwestyturę” (1075-1122).
Bolesław był też dosyć Śmiały, wyrusza więc na wojnę z Rusią Kijowską („poszedł na Kijowiany”). Było to zajęcie całkiem dochodowe, a zarazem turystyka seksualna. Kobiety na Rusi piękne, a co która została oswobodzona od męża, to i zaraz zgwałcona przez polskiego woja. Dodatkową korzyścią było to, że przyniewalać prawosławną – niewielki grzech. Ale zostawmy lirykę poetom.
Gdy polscy woje z Bolesławem wrócili z wyprawy, okazało się, że ich żony też są zaradne, jak to u Słowian. Niejedna wzięła sobie dzierżawcę kobiecej słabizny, by czas płynący umilić. I przychówek się zdarzył lada jaki.
Nie było to w smak królowi. Kazał więc igrce z niewiernymi żonami wyprawiać, a to szczenięta psie do sutek im mlecznych przystawiając, a to zwyczajnie – pławiąc czy do lochu odsyłając bez światła i papieru toaletowego. Król – to król!
Dziś niektórzy mówią, że to legenda, ale nasza wiedza o królach podszeptuje, że bardzo to bliskie ich poczucia humoru. Zaraz potem kazał poćwiartować biskupa krakowskiego, z czego idą nadal dymy po historii Kraju i Kościoła.
Dwie są legendy, a prawda gdzie? Prawda w astronomii, nie u dziejopisów. Jedna więc z legend, świecka, wspomina o spisku kilku możnych rodów (Sieciechowie), a nade wszystko młodszego brata, Władysława Hermana, do którego mieliby dołączyć (przez cichą aprobatę) Niemcy i Czesi, a wreszcie jako „miecz duchowy” i sam biskup krakowski Stanisław. Kronikarz nie ma wątpliwości, że biskup okazał się zdrajcą, choć nie dopowiada imion jego wspólników.
Że nie był to konflikt Bolesława Szczodrego z Kościołem, rzecz oczywista. Po stronie króla stał dobrze zorientowany w sytuacji arcybiskup gnieźnieński. On też wydał pierwszy, kościelny wyrok na Stanisława. O królu świadczą też liczne dotacje dla kleru i jego bliska współpraca z Grzegorzem VII.
Druga legenda, bardziej literacka, wskazuje, że król „oszalał z pychy” (bo jak tłumaczyć podniesienie ręki na pomazańca?) i – patrzcie! – sam rąbnął w biskupią głowę mieczem albo czekanem, po czym już ostygłe zwłoki Stanisława kazał poćwiartować – nadaremnie, bo zaraz same się zrosły itd. itp. jak w niejednej legendzie kadzidlanej. Legenda kandydata na świętego, Stanisława ze Szczepanowa, rozpoczyna swój żywot w kilka pokoleń po wykonaniu wyroku na biskupie.
Z takich czy innych powodów król musiał uchodzić na Węgry, zawsze mu przyjazne, zaś korzyści zebrał brat królewski: Władysław Herman, i współdziałający z nim możnowładcy. Dobry detektyw pyta: cui bono? Co znaczy: ten spowodował (konflikt), kto na nim zyskał. Nie zawsze tak się dzieje i nie do końca. Czasem – w tłoku zdarzeń – kogoś poćwiartują. A nie każdy się zrośnie, najdrożsi.
29.07.2014